“Tę porę roku dostrzec we mnie możesz,Gdy liście żółte, żadne, nieco liści,Z drżących gałęzi zwisają na mrozie;Gdzie słodko śpiewał ptak, nagi chór zniszczeń.Zmierzch dnia twym oczom we mnie się odsłania,Gdy słońce gaśnie na zachodzie nisko,A noc je z wolna pochłania, pochłania -Bliźniaczka śmierci - pieczętując wszystko.Nikły żar we mnie widzisz, po płomieniu,Który w popiele młodości umieraNa łożu śmierci, gdzie zagaśnie w cieniu,Przez to pożarty, co dotąd pożerał. (...)”
“I czego tak patrzysz na mnie jak pająk w pizdę?- Co zrobisz z tą butelką?- Wypiję ją najpierw.- A w tej butelce masz chyba gin?- A z czym mam pić tę colę?”
“Gdy klęska stanie przed tobą,Wysłuchaj prawdy w milczeniu,Bo jakze równać ze sobąCzłowieka, w którego sumieniuPojawić się nie możeNajmniejsze wstydu znamię,Gdy ty, wychowany w honorze,Potrafisz dowieść, że kłamie?W trudniejszym ćwiczony męstwie,Na Triumf spojrzyj ze wzgardą,I bądź jak struna, w szaleństwieZmuszana do śmiechu przez bardaWewnątrz budowli z kamienia,Bowiem najtrudniej na świecieZwyciężać pośród milczeniaI cieszyć się z tego w sekrecie.”
“Wstanę teraz, by pójść ku wyspie Innisfree,Chatka z gliny i łóz na środku wyspy stanie:W dziewięciu rzędach groch i ul, i pszczoły, iMieszkanie będę miał na pełnej pszczół polanie. I znajdę spokój tam, gdzie świerszczy śpiewny gwar,Spokój z poranka mgieł powoli spłynie w końcu;Północ tam zawsze lśni, błyszczy południa żar,A purpurowy zmierzch pełen jest skrzydeł dzwońców. Wstanę teraz, by pójść, bo słyszę fali głos,Choć plusk. gdy liże brzeg, ledwie się wsącza w ciszę;Jezdni pod stopą bruk, chodnik czy asfalt szos,Słyszę go dzień i noc, na sercu dnia go słyszę.”
“Izolacja przykroiła mnie na swój obraz i podobieństwo. Obecność drugiej osoby - jakiejkolwiek osoby - opóźnia natychmiast mój proces myślenia i podczas gdy normalnego człowieka kontakt z innymi pobudza do rozmowy i wyrażenia czegoś, na mnie ten kontakt działa paraliżująco, jeśli tak można rzec. Będąc sam, jestem zdolny wymyślić różne dowcipne powiedzenia, odpowiedzieć szybko na to, czego nikt nie powiedział, błysnąć inteligentną towarzyskością wobec nikogo. Ale to wszystko znika, gdy znajdę się w czyjejś obecności: znika inteligencja, nie potrafię mówić i po jakichś piętnastu minutach odczuwam jedynie senność. Tylko moi wyimaginowani i widmowi przyjaciele, tylko moje rozmowy prowadzone z nimi w marzeniach są dla mnie realne i znaczące, pobudzają mój umysł, który odbija się w nich niczym w lustrze.Ciąży mi zresztą wszelka myśl o zmuszaniu się do kontaktu z innymi. Zwykłe zaproszenie na obiad z przyjacielem budzi we mnie trudny do określenia niepokój. Myśl o jakimś obowiązku towarzyskim - pójściu na pogrzeb, rozmowie z kimś na jakiś temat w biurze, udaniu się na dworzec po kogoś, znanego czy nieznanego - sama ta myśl już mi zakłóca dzień, a niekiedy nawet w przeddzień już się trapię, źle śpię, gdy tymczasem samo zdarzenie nie ma żadnego znaczenia i nie usprawiedliwia niczego. I to zawsze się powtarza, nigdy nie mogę się tego oduczyć."Moje obyczaje skłaniają mnie ku samotności, a nie ku ludziom": nie wiem, czy to Rousseau, czy Senancour powiedział. Ale był to ktoś w moim rodzaju, choć chyba nie mogę powiedzieć, że z mojej rasy.”
“Podróżnik, wracający z starożytnej ziemi,Rzekł do mnie: „Nóg olbrzymich z głazu dwoje sterczyWśród puszczy bez tułowia. W pobliżu za niemiTonie w piasku strzaskana twarz. Jej wzrok szyderczy,Zacięte usta, wyraz zimnego rozkazuŚwiadczą, iż rzeźbiarz dobrze na tej bryle głazuOdtworzył skryte żądze, co, choć w poniewierce,Przetrwały rękę mistrza i mocarza serce.A na podstawie napis dochował się cało:«Ja jestem Ozymandias, król królów. Mocarze!Patrzcie na moje dzieła i przed moją chwałąGińcie z rozpaczy!» Więcej nic już nie zostało...Gdzie stąpić, gruz bezkształtny oczom się ukażeI piaski bielejące w pustyni obszarze.”
“Imię moje: Izmael. Przed kilku laty — mniejsza o ścisłość jak dawno temu — mając niewiele czy też nie mając wcale pieniędzy w sakiewce, a nie widząc nic szczególnego, co by mnie interesowało na lądzie, pomyślałem sobie, że pożegluję nieco po morzach i obejrzę wodną część świata. Taki mam właśnie sposób odpędzania splinu i regulowania krwiobiegu. Gdy tylko stwierdzę, że usta wykrzywiają mi się ponuro, gdy tylko do duszy mej zawita wilgotny, dżdżysty listopad, gdy złapię się na tym, że mimowolnie przystaję przed składami trumien albo podążam za każdym napotkanym pogrzebem, a w szczególności, gdy moja hipochondria tak mnie opanuje, iż potrzeba mi silnych zasad moralnych, by się powstrzymać od rozmyślnego wyjścia na ulicę i metodyczmego strącania ludziom z głów kapeluszy — wtedy uznaję, że już wielki czas udać się na morze jak najrychlej. To jest moja namiastka pistoletu i kuli. Katon z filozoficzną oracją rzuca się na ostrze swego miecza; ja spokojnie siadam na okręt. Nie ma w tym nic zdumiewającego. Gdyby tylko zdawano sobie z tego sprawę, okazałoby się, że niemal wszyscy ludzie, każdy na swój sposób, w takiej czy innej chwili, żywią wobec oceanu niemal te same co ja uczucia.”